Z Grażyną Lozią rozmawia Anna Morawiecka
Anna Morawiecka: Jak to się stało, że taka mała, drobna kobieta została wychowawcą w więzieniu?
Grażyna Lozia: Po skończeniu studiów na Politechnice Wrocławskiej pracowałam w prywatnej firmie, miałam dosyć nienormowanego (zwykle sporo dłuższego niż osiem godzin) czasu pracy, zajętych weekendów. Szukałam spokojnego zajęcia, najlepiej w jakiejś państwowej firmie. Dostałam pracę w Służbie Więziennej i tak tam zostałam.
Czy to łatwe zajęcie?
Trzeba być bardzo odpornym psychicznie, ale jest to praca dająca wiele satysfakcji, tym bardziej, że przy okazji zajmuję się sprawami kulturalno-oświatowymi. Pozwala mi to na zapraszanie osób z zewnątrz (co nie jest takie oczywiste w jednostkach zamkniętych). Mogę też wyprowadzać swoich podopiecznych poza mury oddziału, dając im możliwość kontaktu z ciekawymi ludźmi. Takie kontakty pomagają w resocjalizacji i w pewnym stopniu ułatwiają po odbyciu kary powrót do normalności. Lubię swoją pracę.
Nie boisz się?
Nie, nie boję się. Szczerze mówiąc, tam jest znacznie bezpieczniej niż na ulicy. Bardzo rzadko zdarzają się jakieś napaści na funkcjonariuszy, wydaje mi się, że na kobiety jeszcze rzadziej. Proszę pamiętać, że my mniej więcej wiemy, z kim mamy do czynienia, czytamy akta naszych „podopiecznych”, do których często dołączona jest opinia psychologiczna… a na ulicy? Ktoś ci może wyrwać torebkę, uderzyć. Ponadto każdy z funkcjonariuszy w Areszcie Śledczym przy ul. Świebodzkiej we Wrocławiu mający bezpośredni kontakt z osadzonymi, np. lekarze, pielęgniarki, oddziałowi czy wychowawcy, są wyposażeni w sygnalizatory alarmowe, które dają poczucie bezpieczeństwa polegające na tym, że w sytuacji zagrożenia po włączeniu sygnalizatora w przeciągu kilku sekund zjawiają się inni funkcjonariusze gotowi do podjęcia interwencji.
No dobrze, ale ci „podopieczni” często wychodzą w końcu na wolność…
I spotykamy ich.
No właśnie.
Niejednokrotnie zdarzyło mi się z nimi rozmawiać już na wolności. Zacznę może od historii sprzed czterech lat: wtedy po raz pierwszy miałam grupę, którą w ramach eksperymentu wyprowadziłam na zewnątrz. Nie było to wyjście na przepustkę, ale element pracy resocjalizacyjnej. Nasza pierwsza akcja to sprzątanie stadionu. Oczywiście baliśmy się wszyscy, łącznie z moim szefem, czy nikt mi nie ucieknie, zastanawialiśmy się też, jak zareagują na to ludzie. Powiem, że byłam zaskoczona, komentarzy otrzymaliśmy mnóstwo i większość pozytywnych. Podobała się idea zatrudnienia osadzonych, mówiono wręcz, że dzięki takiej akcji nie siedzą i nie patrzą w sufit, a robią coś pożytecznego. Podobna była reakcja moich podopiecznych. Ci sprzed czterech lat już najczęściej powychodzili na wolność. Zdarzyło mi się kilku z nich spotkać. Opowiadali o swoich rodzinach, cieszyli się, że udało im się poukładać sobie życie i nie wrócić za kraty. Wydaje się, że właśnie taki rodzaj resocjalizacji im w tym pomógł. Czasem otrzymujemy też kartki z podziękowaniami za to, że dostali szansę, że mimo wszystko obdarzyliśmy ich zaufaniem. Po pierwszym udanym eksperymencie program kulturalny realizowany jest do dzisiaj.
Wychodzisz z nimi sama?
Tak. Jest to wybrana grupa osób i muszą one spełniać kryteria, o których mówią nasze wewnętrzne przepisy. Nie potrzebuję pistoletu czy kałacha, jak niektórzy sugerują (śmiech). Powiem więcej, niejednokrotnie jechaliśmy razem środkami komunikacji miejskiej. Czasami dochodzi do śmiesznych sytuacji: na przykład zwracają się do mnie per „pani wychowawczyni” – ludzie dziwnie patrzą… Stosunkowo niedawno jechałam po południu tramwajem i przez cały wagon krzyczy do mnie jeden z byłych podopiecznych: „Dzień dobry, pani wychowawczyni”! Zwalniałam go dzień wcześniej, dostał zapomogę i oświadczył, że jedzie do Opola podjąć pracę, nie pojechał… za to teatralnym szeptem wypytywał, czy ja jadę TAM, bo jeśli tak, to życzy mi miłego dnia za kratkami… Wyobrażasz sobie, jak pasażerowie na mnie patrzyli. Robota taka. Czasem trzeba dać im szansę wygadania się. Wiadomo, czasu wciąż brakuje i nie zawsze można go poświęcić tyle, ile by się chciało.
Zdarzyło Ci się kiedyś zaprzyjaźnić ze swoim podopiecznym?
Nie. Absolutnie nie. Jest to wręcz zabronione – przynajmniej w warunkach, kiedy nasze wzajemne relacje to jednak wychowawca – osadzony. Nie czuję zresztą takiej potrzeby. Zupełnie, moim zdaniem, wystarczą służbowe relacje.
Ale oni pewno mają takie potrzeby?
Pewno tak. Trzeba być jednak bardzo ostrożnym w takich kontaktach. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że po „zaprzyjaźnieniu się” zechcą cię wciągnąć w swoje sprawy i zorganizowane grupy przestępcze. Początki mogą być niewinne – podanie listu ukochanej, potem proszą o przyniesienie telefonu, potem żądania rosną… Dotarcie do nas to nie problem. Gdyby chcieli ustalić, gdzie mieszkamy, zrobią to w jeden dzień… i może nie być wesoło.
Zdarzają się takie wypadki?
Niestety tak. Funkcjonariusze też są ludźmi i mają swoje słabości. Uważają czasem, że zbyt mało zarabiają, a to wydaje się łatwy pieniądz… Wiadomo, że jak raz się złamie zasady, to później trudno z takiego uwikłania wyjść. Dlatego łatwiej i bezpieczniej nie wchodzić w bliskie relacje. Często też niestety zdarzają się pomówienia, osadzeni piszą nieprawdziwe donosy, z których my potem musimy się tłumaczyć, a na te napisane w formie skargi – odpowiadać. Czasem takie pomówienia trafiają do prokuratury i sprawy ciągną się latami, a niesmak pozostaje. Dlatego naprawdę lepiej i bezpieczniej jest trzymać dystans. Oczywiście to i tak nie chroni w stu procentach przed skargami. Bo co oni mają do roboty? Na takim pisaniu nic nie tracą, a my nic nie możemy poradzić. Więc naprawdę staramy się skupiać na resocjalizacji.
Czy osadzeni chętnie uczestniczą w takich zajęciach jak te organizowane przez Ciebie?
Bardzo chętnie.
Traktują to jako rodzaj nagrody, czy uważają, że im się należy?
Raczej jako rodzaj nagrody. Bo oczywiście programy resocjalizacji są różne i nie wszyscy skazani kwalifikują się do grup opuszczających mury więzienia. Pamiętaj, że dla nich to też okazja do spotkania kogoś z zewnątrz, okazja do rozmowy i refleksji, że może lepiej byłoby skończyć odbywanie kary i więcej do tego miejsca nie wracać. My natomiast staramy się współpracować z instytucjami zewnętrznymi, aby naszym osadzonym dać szansę. Czasem są też spotkania tutaj. Jak miałaś okazję zobaczyć, przychodzi do nas Krzysztof Tatar ze swoimi psami. Na tych zajęciach jest również psycholog. Obserwuje ich reakcje, rozmawia na temat tego, co daje udział w zajęciach ze zwierzętami. Czy psy potrafią zmienić ich stosunek do świata, psychikę, a potem wyciąga z tego wnioski. My mamy informację zwrotną, czy taki program jest potrzebny i czy należy go kontynuować.
Programy ze zwierzętami od dawna są realizowane w zakładach karnych w Stanach Zjednoczonych na przykład. I to nie są tylko sporadyczne zajęcia, tylko więźniowie szkolą swoich podopiecznych do różnych zadań, choćby na przewodników osób niewidomych. Myślę, iż daje im to poczucie, że mimo wcześniejszych, często strasznych czynów mogą coś pożytecznego zrobić.
Prawda. Korzyści z tego okazują się ogromne. U nas niestety są trochę inne realia. Na przykład kwestia utrzymania takiego psa. Wiadomo, że przepisy nie pozwalają na trzymanie zwierzaka w celi, a przy takim szkoleniu byłby to warunek konieczny. Niemniej jednak również takie zajęcia, jakie prowadzi Krzysztof, dużo naszym osadzonym dają. Biorą w nich udział skazani na wysokie wyroki, osoby mające problemy z osobowością, z agresją. Sami twierdzą, że przebywanie ze zwierzętami dobrze na nich wpływa. To ludzie wywodzący się z różnych domów, niekoniecznie patologicznych. Wszyscy podkreślają, że w dzieciństwie ich nigdy niespełnionym marzeniem było posiadanie własnego zwierzaka. Teraz mają choć namiastkę spełnienia tych marzeń. Wszystkie formy pieszczot z psami podczas zajęć są dozwolone. Oprócz tego mogą nauczyć się podstawowych zasad szkolenia psów. Dowiedzieć się, w jaki sposób być nie tylko trenerem, ale i kompanem, przyjacielem. Nauczenie się takiej empatii jest naprawdę bardzo ważne i przydatne, szczególnie po opuszczeniu więzienia.
Powiedz mi, jak zachowuje się człowiek skazany na dożywocie?
Hm, od strony formalnej to ktoś taki staje przed komisją, jest kierowany do ośrodka badań psychologiczno-penitencjarnych, gdzie prowadzone są z nim rozmowy, a psychologowie formułują zalecenia, jak ich zdaniem powinien wyglądać proces resocjalizacji. Po takich badaniach wiemy, czy powinniśmy zajmować się nim indywidualnie, czy powinien być to system programowego oddziaływania (pod warunkiem oczywiście, że skazany będzie chciał z nami współpracować) – czyli taki program, jaki ja prowadzę. Oczywiście, jeśli skazany powie, że chce leżeć i patrzeć w sufit, to my nie mamy raczej możliwości, żeby zmusić go do innych działań. Naszym obowiązkiem jest motywowanie go i przekonywanie, żeby chciał coś ze sobą zrobić.
To formalnie. Pytam jednak od strony czysto ludzkiej. Wiadomo, że człowiek, który popełnia zbrodnię, nie spodziewa się raczej tego, że resztę życia spędzi za kratami.
Myślę, że niektórzy rzeczywiście nie zdają sobie z tego sprawy i mają nadzieję, że zbrodnia nie zostanie wykryta. Niektórzy jednak wiedzą, że nie ma zbrodni doskonałych…
… więc zapada wyrok…
…i skazany musi odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Najczęściej zaczyna od buntu, usiłuje nam udowodnić, że skoro ma tu być, to będzie, ale na własnych warunkach. Potem, poprzez pracę z psychologiem i wychowawcą powoli uświadamia sobie, że ma dwa wyjścia: albo dostosować się do panujących w zakładzie karnym przepisów oraz reguł i czerpać z tego określone korzyści, albo nie.
Jak jest częściej?
Trudno powiedzieć. Raczej po pewnym okresie skazany godzi się z nową rzeczywistością i przyjmuje obowiązujące zasady. Bywa jednak i tak, że rozmawiając z nami, udaje i po jakimś czasie (czasem wystarczy kilka godzin) łamie wszystkie przepisy… Więc to ciężka i żmudna praca.
A czy to łamanie zasad to nie rodzaj sposobu na zabijanie nudy?
Oczywiście, że często tak jest. Wyprowadzą mnie z celi, może coś po drodze zobaczę, czegoś się dowiem…
Lubisz to, co robisz?
Lubię. Naprawdę lubię. Sprawia mi to przyjemność i satysfakcję. Szczególnie jeśli uda mi się wyprowadzić kogoś na prostą. Ostatnio miałam taki przypadek. Jeden z osadzonych, wychodząc na wolność, podziękował mi za to, że dałam mu szansę, za moje zaangażowanie i chęć niesienia pomocy. Było mi bardzo miło, tym bardziej, że to, co mówił, było szczere. Wiedziałam, że nie ma już powodu, aby się podlizywać czy kadzić. Takie chwile motywują do dalszej pracy, sprawiają, że coś chce się robić (i nie mówię tu o papierkowej robocie, którą trzeba wykonać, zanim wyjdzie się z osadzonymi za mury).
Jak rodzina traktuje twoją pracę? Czy dzieci wiedzą, że mama jest funkcjonariuszką?
Tak. Dokładnie wiedzą, co robię i na czym moja praca polega. Cieszą się, jak mi coś wychodzi i złoszczą, kiedy mam nocną zmianę.
A znajomi? O pracownikach więziennych mówi się „klawisze”…
… albo „gady”. Myślę, że znajomi nie odbierają mnie w ten sposób, trzeba by oczywiście ich o to zapytać. Może zmieniło się trochę nastawienie naszego społeczeństwa do takich miejsc, zawodów i instytucji przede wszystkim. Inaczej odbierany jest policjant, prokurator, a inaczej my.
Nie spotkałaś się w takim razie ze społecznym ostracyzmem?
Nie. Staram się zresztą być osobą dość otwartą. Oczywiście różnie to bywa, ale szczerze mówiąc, nie słyszałam, aby ktoś w moim otoczeniu, ani bliższym, ani dalszym mówił: „O, idzie ta, co w więzieniu pracuje…”.
O czym marzysz?
O emeryturze (śmiech). Żartuję. Jestem mamą, więc jak każda marzę o tym, żeby wychować swoje dzieci na wartościowych ludzi, pokazać im dobre wzorce, aby wiedziały, czym się w życiu kierować, wykształcić je. Oprócz tego marzą mi się podróże. Może kiedyś wybiorę się do Meksyku. Chciałabym poznać kulturę innego narodu, Majów, Azteków. Czy to mi się uda? Nie wiem, czas pokaże…
Marzenia się spełniają.
No tak. Czasowo może bym dała radę, ale finansowo… Zagrałam w totolotka, ale tym razem się nie udało.
Wierzysz w Boga?
Wierzę. Jestem osobą wierzącą.
Nawet wtedy, kiedy patrzysz na takie zło, z jakim masz na co dzień do czynienia?
Ciężko jest czasem. Trudno jest sobie wytłumaczyć, że Bóg widzi te straszne rzeczy, które człowiek potrafi zrobić, i nie ma sprawiedliwości… Choć jeszcze trudniej mi zrozumieć takich, którzy na co dzień zachowują sie podle wobec innych, a w niedzielę w kościele siadają w pierwszych ławkach i do komunii świętej idą. Przestępcy często szczerze żałują swoich czynów.
A jak mąż znosi funkcjonariusza w domu?
Nie znosi.
Kpt. Grażyna Lozia, wychowawca
w Areszcie Śledczym we Wrocławiu