Pisałam kiedyś w „Ludzkiej Sprawie” o śmierci Pani Danusi. Matki Ani. Dziewczynki z zespołem Downa. Pani Danka zginęła pod kołami samochodu, kiedy wracała z córką z rehabilitacji. Stało się to na ulicy Ślężnej. Dziś rozmawiam z Teresą, mamą Bartka, który również ma zespół Downa.
Anna Morawiecka: Nagła śmierć Pani Danki była szokiem dla wszystkich, ale jej córce Ani zawalił się świat.
Teresa Runiewska: Naprawdę, jej świat całkiem się zawalił. Myślę, że Bartkowi też by się zawalił, gdyby mnie zabrakło. Najgorsza jest sytuacja dzieci, których rodzeństwo nie jest zainteresowane opieką nad nimi albo są jedynakami jak mój Bartek. Kiedy zmarła moja mama, zostałam z synem sama. Też jestem jedynaczką. I to naprawdę jest dramat, bo kiedy mnie zabraknie, on nie będzie miał nikogo. A ja jestem poważnie chora. Mam rozpoznanych sześć nowotworów, ale biegam jak cyborg sztucznie podtrzymywany różnymi terapiami, bardzo drogimi lekami, które na szczęście pomagają mi kupować moi przyjaciele mieszkający w Stanach Zjednoczonych. Inaczej zupełnie nie miałabym możliwości leczenia. Dzięki tym lekom funkcjonuję i walczę czternaście lat. W szpitalu onkologicznym przy ulicy Hirszfelda we Wrocławiu jestem ewenementem. Przeszłam dziesięć operacji i po każdym badaniu lekarze twierdzą, że w moim stanie ludzie przeżywają trzy miesiące, rok… a ja żyję, jak już mówiłam, czternaście lat.
Ważna w takim razie jest motywacja…
Oczywiście! Kiedy po dziewiątej operacji obudziłam się z narkozy i ledwie zdjęli mnie ze stołu, zapytałam, czy za chwilę będę mogła wyjść ze szpitala. Lekarze pukali się w głowę i mówili, że jestem nienormalna, bo czeka na mnie sala pooperacyjna i butelki z kroplówkami. Gdyby nie było Bartka, nie miałabym takiej woli walki. Ja po prostu schodzę ze stołu operacyjnego i budzę się z narkozy dla niego. Raz zresztą niewiele brakowało, a nie obudziłabym się, po siódmej operacji było ze mną bardzo źle. Dramat był na całym oddziale. Potem lekarze mi powiedzieli: słuchaj, gdybyś się nie obudziła, nie bylibyśmy w stanie popatrzeć w oczy twojemu synowi. Bo Bartek tam przychodzi i pyta: uratujecie moją mamusię? Jest tam zaprzyjaźniony ze wszystkimi, wszyscy go kochają, wpuszczają na salę pooperacyjną, jak tylko mogę go już zobaczyć… No, ale życie w takim stresie to jest koszmar. Podnoszę się tylko dlatego, że Bartek NIKOGO poza mną nie ma. Cóż z tego, że jestem w stanie zabezpieczyć go finansowo? Muszę tu zrobić małą dygresję i powiedzieć rzecz bardzo ważną: otóż Bartek nie jest ubezwłasnowolniony (to błąd, który bardzo często popełniają rodzice dzieci z zespołem Downa oraz innymi upośledzeniami umysłowymi) i dlatego może po mnie dziedziczyć. W momencie ubezwłasnowolnienia dziecka robi się problem. Wprawdzie, jak powiedziałam, finansowo krzywda mu się nie stanie, ale to mało…
W jego przypadku to jest bardzo mało?
To jest mój dramat. Oczywiście boję się, żeby go ktoś nie wykorzystał finansowo. Dlatego moim marzeniem jest stworzenie bardzo niedużego domu (na pewno we Wrocławiu jest co najmniej kilka rodzin w takiej sytuacji jak nasza), którym zarządzałby ktoś niebywale uczciwy (mam nadzieję, że są jeszcze tacy ludzie). A jeśli zdarzy się sytuacja, w której taka mama jak ja się w końcu przewróci, bo niestety cyborgiem nie bywa się bez końca i nie ma się co oszukiwać… to taka mama „na granicy” przejdzie jeszcze z dzieckiem do takiego domu i kiedy zamknie oczy, to dziecko będzie mogło tam funkcjonować. Żeby nie umierać ze świadomością skazywania własnego dziecka na śmierć. Nie czarujmy się, wie pani, że tacy ludzie jak Bartek nie są w stanie sami żyć. Myślę, że nasz przypadek nie jest odosobniony. Nawet jeśli są rodziny, w których jest więcej niż jedno chore dziecko, to rodzice zdają sobie sprawę, że nie zawsze można liczyć na pomoc rodzeństwa. Problemu nie ma dopóki rodzice żyją i są w stanie chorymi dziećmi się zajmować. Problem zaczyna się wtedy, kiedy oni nie mają już sił.
Pani nie ma żadnej rodziny?
Bartka. Tylko jego. Nie mamy nikogo więcej. Dlatego śmierć mojej mamy była dla nas, dla niego, tak bardzo bolesna. To była wspaniała kobieta. Ale to osobna historia…
Proszę opowiedzieć.
Mama pochodziła ze Lwowa. Tam zdawała na medycynę, ale jak stało się jasne, że wybuchnie wojna, zatrudniła się w zakładach lotniczych jako sekretarka. To jej zresztą uratowało życie. Mojego dziadka, który był lekarzem, aresztowali Sowieci. Na oczach mamy zabili również dyrektora zakładów lotniczych, jej samej udało się przedostać do Rumunii i tam spędziła wojnę. Pracowała w ambasadzie, pomagając Polakom. Odkryłam to wszystko dopiero po jej śmierci. Znalazłam dokumenty… chciałabym je zresztą gdzieś przekazać.
Jest Ośrodek Pamięć i Przyszłość. Myślę, że to dobre miejsce.
Tak, będę musiała tam dotrzeć. Żałuję, że mama nigdy o tym nie opowiadała. Widocznie, jak byłam młodsza, to się bała, bo czasy były nieciekawe. Potem może uznała, że nie ma potrzeby? Zawsze była osobą bardzo skromną. Kiedy zamknęła oczy, a ja robiłam porządki w papierach, odkryłam odznaczenia i ordery, podziękowania od Amerykanów, zdjęcia… Taka była. A po wojnie całe swoje życie poświeciła dzieciom niepełnosprawnym. Najpierw pracowała w zakładzie poprawczym, potem w ośrodku dla dzieci niewidomych we Wrocławiu, następnie w ośrodku dla dzieci niepełnosprawnych umysłowo na Kamiennej. Organizowała międzynarodowe obozy i kolonie dla tych dzieci. Często z nią jeździłam, a kiedy dorosłam bywałam wychowawczynią na tych obozach. Zasadniczo od kiedy pamiętam, bywałam razem z mamą u niej w pracy. Pamiętam zabawną historię z czasów, kiedy mama była dyrektorem ośrodka dla dzieci niewidomych: biegnie dwójka zupełnie niewidzących dzieci, wpadają na siebie i jedno do drugiego mówi: coś ty ślepy, nie widzisz, że idę? Było to zresztą takie doświadczenie, które dało mi siłę. Ogromną. Jak się Bartosz urodził, to lekarz przyszedł i powiedział: ma pani przechlapane, bo urodziła pani dziecko z Downem. Jak pani sobie wyobraża dalsze życie, niech on lepiej umrze. Tak mi powiedziano w 1985 roku. Odpowiedziałam doktorowi, że jeżeli ktoś ma tu przechlapane, to na pewno nie ja tylko on. Potem przyszła pani psycholog i zapytała, czy ja sobie zdaję sprawę z tego, co mnie czeka i jak będzie wyglądało moje życie. Powiedziałam, że wiem, bo znam takie dzieci. Trzeba zakasać rękawy i brać się za rehabilitację. Bartosz był zresztą w takim stanie, że jak powiedziała „ciocia doktor”, czyli dr Zdzisława Iwanicka (była wówczas ordynatorem w szpitalu przy ulicy Wrońskiego i zajmowała się takimi dziećmi, wyciągając je za uszy z najbardziej beznadziejnych przypadków): no tak, sto dwanaście procent Downa, czegoś takiego jeszcze nie widziałam, ale tym bardziej nie mamy nic do stracenia, bo on albo naszą terapię przeżyje i będzie chodził, albo nie… pojechała do Warszawy do Instytutu (we Wrocławiu nie było wtedy nawet dostępnej literatury na ten temat) i we wszystkich językach wyczytywała co na Zachodzie podają dzieciom z Downem. Sprzedałyśmy z mamą wszystko co miałyśmy cennego i sprowadzałyśmy Misiowi leki z Japonii, ze Stanów – skąd tylko się dało, „ciocia doktór” chwiała hormonami (jest endokrynologiem) i Misio po prostu nam w oczach się prostował. Przed tym leczeniem Bartek wyglądał tak, że – tu opowiem anegdotę – jak spacerowałam z wózkiem nad Odrą, to zdarzało się, że przechodzące obok nas baby pytały: a z kim to pani miała?, a ja odpowiadałam: z zespołem Downa, one się wtedy żegnały, ja miałam ubaw po pachy, a dr Iwanicka opowiadała to swoim studentom na ćwiczeniach? Rzeczywiście, Misio wyglądał strasznie. Najlepsi ortopedzi mówili, że nie będzie nigdy chodził. Inni specjaliści, że nie będzie mówił, a jak wygląda teraz, to pani widzi. Bartek tańczy, rysuje, mówi. Do takiego stanu został doprowadzony farmakologicznie, bez żadnej operacji…
Leki bierze dalej?
Tak. I będzie je brał do końca życia. Na szczęście cześć z nich można już dostać w Polsce. Medycyna zrobiła duże postępy…
Na pewno. Myślę zresztą, że dlatego wcześniej nie było takich problemów, o jakich mówiłyśmy na początku naszej rozmowy. Dzieci z zespołem Downa nie bardzo miały szansę na dorosłe życie, najczęściej umierały przed ukończeniem osiemnastu lat…
Nawet czternastu.
W takim razie porozmawiajmy jeszcze chwilę o domu marzeń. Jeśli Bartek trafiłby do takiego domu po Pani odejściu?
To myślę, że jeszcze by funkcjonował. Natomiast jeśli trafiłby do takiego „normalnego” domu opieki, to będzie tylko moment. Z tęsknoty za mamą i za tym, że miał normalny świat po prostu umrze. Jestem o tym święcie przekonana.
Jest jeszcze jeden problem, który przyjęłam ze zdumieniem, kiedy się o tym dowiedziałam. Mianowicie, jeśli zdarzyłaby się sytuacja, w której Pani przestanie sobie z powodu choroby radzić, to nie traficie z Bartkiem do tego samego domu opieki. Rozdzielą was, a to przecież nieludzkie.
Ale tak jest, chociaż naprawdę nie jestem sobie w stanie tego wyobrazić. Byłaby to nasza wspólna tragedia. Oboje umieralibyśmy z tęsknoty. Przecież całe swoje życie poświęciłam Bartkowi. Nie czuję się z tego powodu w żaden sposób przegrana, wręcz przeciwnie. Chociaż kiedyś, ku zdumieniu moich przyjaciół i pracodawców, zostawiłam intratną i dobrze płatna pracę, aby zająć się rehabilitacją Misia.
Czy Bartek jest samodzielny?
W takim sensie, że sam potrafi zrobić sobie śniadanie, myje się, kąpie, ubiera. Nie wypuszczam go jednak samego z domu.
A czy może sam zostać w domu?
Tak, choć nie na bardzo długo, bo boi się wtedy, że ja nie wrócę. Pewnie dlatego, że mamy tylko siebie. Jeśli zbyt długo mnie nie ma, dzwoni na przykład do moich koleżanek (zna wszystkie numery, wie gdzie ich szukać – śmiech) i wtedy one wiedzą, że wyszłam z domu na zakupy… a Bartek rozmawia z nimi dopóty, dopóki nie wrócę. Oczywiście nikt nie ma do niego o to pretensji. On się panicznie boi stracić mnie z oczu. To nie jest strach przed przebywaniem samemu. Miś potrafi sobie włączyć telewizor, komputer i siedzieć w swoim pokoju nie zawracając głowy. Ale mama musi być. Nas nie można rozdzielić. Po prostu nie można.
Rozmawia pani z Bartkiem o tym, że taka sytuacja może się zdarzyć. Próbuje mu Pani wyjaśnić, że może po prostu umrzeć?
Tak, ale on sobie tego nie wyobraża. Żadne rozmowy nic tu nie pomogą. Ostatnio zamawiałam tablicę nagrobną dla mojej mamy. Sama ją zaprojektowałam i kazałam zrobić napisy. Jeden, to epitafium dla mamy, drugi napis: córka i moja data urodzenia z miejscem na datę śmierci, trzeci – na wyraźne życzenie mojego syna brzmi: Bartosz wnuczek… projektując, napisałam wnuk, ale Bartek nachylił się i powiedział: mamusiu, ale ja byłem babci wnuczkiem, a nie wnukiem, napisz tak. Potem daj, to dorysuję tu jeszcze słoneczko i chmurki… Dorysował. I niech się wszyscy dziwią.