Zofia Teliga-Martens. Fot. katka szmorag/ pracowniafotografika.com
Ludzkie rozmowy

Zawsze byłam niepokorna…

Z Zofią Teligą-Martens rozmawia Anna Morawiecka

Anna Morawiecka: Pani Zofio, kiedy zaczynaliśmy wydawać „Ludzką Sprawę”, założyłam sobie, że nie będzie to gazeta polityczna. Mam w związku z tym pytanie: czy to, co Pani robi, jest polityczne, czy niepolityczne?

Zofia Teliga-Martens: To trudne pytanie, bo właściwie polityka się już tak wszędzie wcisnęła, że nie wiadomo, czy coś jest całkowicie od niej wolne. Myślę jednak, że moje działania mają charakter czysto ludzki. Chociaż w czasach mojej młodości byłam na najgorszej drodze, bo dopóki nie zobaczyłam strasznej twarzy polityki, pozostawałam pod jej zwodniczym urokiem…

A potem postanowiła Pani zająć się Polakami zapomnianymi przez Boga i ludzi? Zesłańcami wyrzuconymi z kraju?

Ci, którzy zostali z naszego przedwojennego kraju wyrzuceni, to jednak mieli możliwość powrotu stamtąd. Sama do nich należę, moja rodzina też była na zesłaniu. Najpierw w Archangielskiej Obłasti, potem w Kazachstanie. Trzeba pamiętać, że z tamtych wywózek,  bardzo mało ludzi pozostało na Wschodzie. To właściwie są pojedyncze przypadki.

W którym roku Pani tam trafiła?

W pierwszej wywózce, w lutym 1940 roku, a wróciłam w 1946. Naprawdę niewielu z tych wywiezionych w latach 1940-1941 pozostało na zesłaniu. Natomiast jest tam jeszcze dużo Polaków, potomków zesłańców z czasów carskich no i tych, którzy mieszkali w rejonach przygranicznych za Zbruczem po I wojnie światowej. Żyło tam wielu naszych rodaków, a takim polskim zagłębiem była Żytomierszczyzna, którą w pierwszej kolejności czyszczono z elementów niepewnych i niebezpiecznych dla państwa. To przede wszystkim oni są w Kazachstanie. Nie mogli wrócić razem z nami do Polski, bo przed wkroczeniem Rosjan na nasze tereny, na Kresy Wschodnie, nie mieli polskiego obywatelstwa. Byli obywatelami Związku Radzieckiego, a Związek Radziecki, jak z tego wynika, bardzo sobie cenił ludzi. Człowiek u nich na wagę złota, bo wydostać stamtąd kogoś, kto przed wojną w 1939 roku miał obywatelstwo radzieckie, było niezmiernie trudno.

Mieszkają tam od tylu lat, czy uważa Pani, że ci, którzy teraz wracają, których Pani sprowadza, to są jeszcze Polacy?

Oni rzeczywiście są trochę przemieszani, ale z całą pewnością są Polakami, wszystkie nasze wady to jednak mają… (śmiech). Można zobaczyć, że się te nasze wady narodowe u nich jakoś uzewnętrzniają.

Skąd się wziął pomysł sprowadzania Polaków do ojczyzny? Czy zaważyły na tym jakieś rodzinne względy?

Razem z rodzicami zostaliśmy sami wywiezieni. Ja co prawda byłam wtedy jeszcze dzieckiem, ale takim wyrośniętym… Moja mamusia była przewodniczącą ZPP na obwód południowo-kazachstański i całą naszą ludność, niezależnie od narodowości, zebrała do kupki i na wiosnę 1946 roku wszyscy wrócili.

Gdzie Pani rodzina mieszkała przed wojną?

Na Wołyniu. Mama pochodziła z Zaolzia, a ojciec z Kielecczyzny. Był osadnikiem wojskowym i dostał działkę na Wołyniu. Rodzice gospodarowali tam do 1939 roku. Potem trzeba było za to zapłacić. Pierwsze transporty to właśnie byli osadnicy wojskowi i służba leśna, czyli ludzie, którzy mieli kiedyś do czynienia z bronią. Żeby było bezpieczniej na terenach wcielonych do Związku Radzieckiego, oni jako pierwsi zostali wywiezieni. Potem przyszła kolej na rodziny aresztowanych wcześniej urzędników państwowych i mieszkańców Polski Zachodniej, którzy pouciekali przed Niemcami. Zapakowano ich wszystkich do wagonów i wywieziono.

Jak wyglądała ta podróż. Czy tak, jak opisuje Melchior Wańkowicz w Dziejach rodziny Korzeniewskich?

Zawsze tak samo. Na stację podstawiano wagony, ludzi ładowano do sań, bo to była tęga zima i leżało dużo śniegu, i dowożono do tych transportów, ładowano, zamykano wagony
i się jechało przez kilka tygodni… To było typowe, dobrze zorganizowane. Nigdy nie było inaczej. Wszystkich obowiązywało jednolite zarządzenie. Kilka tygodni przed wywózką ktoś ostrzegł mamusię, że coś się szykuje i będą wywozić osadników. Mamusia się roześmiała i zapytała: po co im tam tyle jakiegoś obcego elementu, żeby im tam ferment jaki siać?

Czyli zignorowała ostrzeżenie i nie przyjęła go do wiadomości?

Tak. Po prostu nie wyobrażaliśmy sobie, że tysiące osób może tak gdzieś zniknąć. To nie mieściło się w głowach normalnych ludzi. Okazało się jednak, że miliony mogą zniknąć i nikt tego nie zauważy albo nie zrobi nic z tym, co zauważył…

Rozumiem, że wywieziono całą Waszą rodzinę. Czy wróciliście też razem?

Nie. Chociaż przed wywiezieniem oddano nam tatusia, który do więzienia trafił natychmiast po powrocie z kampanii wrześniowej. Przyprowadzono go z aresztu prosto do wagonu… Prawdę mówiąc, mieliśmy szczęście, bo wywozili nas razem. Może dlatego łatwiej było nam to wszystko znieść.

Jak zginął?

Po wybuchu wojny niemiecko-rosyjskiej i podpisaniu umowy z polskim rządem na uchodźstwie w Londynie, postanowiono nas przesiedlić do łatwiejszych warunków, czyli z dalekiej Syberii przewieziono nas bardziej na południe. Pierwsze składy dotarły do miejsc, gdzie tworzyła się armia generała Andersa, natomiast my wyjechaliśmy z tego naszego posiołka jako przedostatnia rodzina. Pamiętam – rzeka już zamarzała. Okazało się, że miejsca, w których formowała się polska armia, były już tak zatłoczone (front szybko posuwał się do przodu, było wielu uciekinierów), że nas tam nie zatrzymano, tylko skierowano dalej na południe, gdzie ewakuowano również ludność rosyjską. Tam zresztą też było dość tłoczno, więc szukając miejsca, udało nam się „zwiedzić” bez wizy turystycznej Samarkandę, Bucharę, cały Uzbekistan… Wożono nas i wożono, w końcu pozostawiono na takim półpustynnym terenie w Kazachstanie. Niestety, w czasie tej podróży ojciec odłączył się od grupy – co nie było zresztą trudne. Wystarczyło wyjść gdzieś za potrzebą, żeby już nie zdążyć wrócić. Nigdy nie było wiadomo, na jak długo pociąg się zatrzymuje i dokąd dalej pojedzie. Wszyscy ci, którzy w ten sposób zostali, nie mieli innego wyjścia, tylko na własną rękę szukać zgrupowania wojsk polskich. Tatuś, razem z kilkoma innymi mężczyznami, odłączył od transportu. Z tego co udało nam się dowiedzieć, postanowili zawrócić na północ, gdzie stacjonowały jeszcze nasze wojska, ale ojciec nie wytrzymał trudów tego marszu i trafił do szpitala, gdzie zmarł. Umieranie tam było rzeczą normalną. Zimą szalał tyfus plamisty, a jak przyszła wiosna – to czerwonka i dur brzuszny. Umierali wszyscy bez różnicy. Przesiedleńcy i miejscowi, choć ci ostatni mieszkali w lepszych trochę warunkach. W czasie tych wszystkich przeżyć okazało się zresztą, że mężczyźni to słabsza płeć. Gorzej znosili wszelkie choroby, częściej umierali.

Jak wyglądał Wasz powrót?

Nie wracałyśmy z całą grupą. Moja mama przez ostatnie miesiące, po zorganizowaniu repatriantów w Kazachstanie i wysłaniu ich do Polski, przez kilka miesięcy pracowała jeszcze w Polskim Wydziale Poszukiwania Rodzin. Tak, że do Polski przyjechałyśmy w czerwcu. Najpierw do Warszawy, gdzie spodziewałyśmy się zastać rodzinę. Stolica była jednak tak zniszczona, że nie można było na nią patrzeć, po naradzie zdecydowałyśmy się więc na Wrocław. Mamusia zaczęła pracować w Urzędzie Wojewódzkim, a ja poszłam na studia.

Jakie skończyła Pani studia?

Rolnictwo. Praca na wsi była zawsze moim marzeniem. Uważałam, że jeżeli wieś nie będzie głodna, jeżeli nie będzie tam biedy, to łatwiej będzie tam pracować nauczycielowi, lekarzowi. A o biedzie na wsi w dzieciństwie od ojca nasłuchałam się niemało i wtedy właśnie postanowiłam zostać agronomem i pracować w Kieleckiem, na słabych ziemiach. No, trochę mi się to nie udało, chociaż prób kilka robiłam.
„Zainfekowana” pracą naukową zostałam na uczelni we Wrocławiu.

Potem trafiała Pani jednak do Warszawy.

A to już było kolejne zesłanie. Zawsze byłam niepokorna… Narozrabiałam więc we Wrocławiu, naraziłam się niektórym ważnym ludziom i nie było tu dla mnie pracy. Byłam jedną z pierwszych bezrobotnych… Oczywiście mogłam pójść kamienie tłuc na ulicach – byłam dostatecznie silna, w tym rolnictwie wyrabiałam się nie tylko umysłowo, ale i fizycznie. Nie chciałam jednak moim przeciwnikom dać takiej satysfakcji. W Warszawie mieszkałam od 1970 do 1981 roku, pracowałam w rolniczym czasopiśmie, najpierw jako publicysta, potem zostałam zastępcą redaktora naczelnego. Kiedy stuknęło mi pięćdziesiąt pięć lat przeszłam na emeryturę, żeby wrócić do mamy. Nie wróciłam tu jednak sama. Sprawiłam sobie męża. Drugiego, bo moje pierwsze małżeństwo bardzo szybko się rozleciało i miałam święty spokój… mogłam pracować i nikt mi życia nie zatruwał (śmiech). No ale na emeryturę przyjechałam tu z mężem, on jednak w stolicy nagromadził w sobie mnóstwo chorób cywilizacyjnych i niedługo pożył… Po karierze redakcyjnej przyszedł więc czas na pielęgniarkę. Najpierw męża, potem mamy, która dożyła do dziewięćdziesięciu sześciu lat. Po jej śmierci zostało mi tylko to jedno szaleństwo…

No właśnie, raz jeszcze zapytam, skąd to szaleństwo? Mogła być Pani bogatą kobietą, żyć bez problemów…

Wiedziałam, że zostało tam sporo Polaków, ale nie sądziłam, że aż tak wielu. Mój pierwszy mąż pochodził z Żytomierszczyzny, więc wszystkie tragiczne historie: głodu na Ukrainie, wywózek, znam z pierwszych ust. W 1992 roku w Warszawie spotkałam młodych ludzi z Kazachstanu. Przyjechali zobaczyć ojczyznę, rozeznać, czy dadzą sobie tutaj radę, czy można tu przyjechać. Już wtedy rozpoczęliśmy starania, by ich losem zainteresować Związek Sybiraków, czy zajmujące się Polonią komisje parlamentarne. Po kilku latach tym młodym ludziom się udało, przyjechali z rodzinami do Polski. Zanim jednak wrócili, opowiedzieli, że jest taka zainteresowana Polakami w Kazachstanie pani Zofia. Zaczęłam dostawać listy, coraz więcej listów. Myślałam sobie: co ja z nimi zrobię, gdzie będę ich tu lokować… To naprawdę było bardzo trudne przedsięwzięcie. Najtrudniej oczywiście było o mieszkania. Spotkałam wtedy koleżankę ze szkolnych czasów z Krzemieńca, która powiedziała mi, że za odebraną rodzicom ziemię na Wschodzie powinnam dostać rekompensatę. Mamusia odszukała potrzebne dokumenty, no i się udało… oszacowano nasze mienie pozostawione na Wschodzie na około milion trzysta tysięcy złotych. Udało mi się wywalczyć około sześciuset tysięcy w postaci domów po wojskach radzieckich, postawionych za Legnicą, na osiedlu wybudowanym w lesie i kompletnie zdewastowanych. Okazało się, że mam tam do dyspozycji czterdzieści mieszkań. Wobec tego zaczęłam ściągać tych potomków polskich przesiedleńców. Była to droga przez mękę. Coś potwornego, na jakie trudności napotykałam. Mafia przez granicę przechodzi i nikt jej nie przeszkadza, z całego świata można do nas przyjechać, byleby nie był to jednak Polak ze Wschodu. Te lata były straszną szarpaniną, ale ja się uparłam. Uparłam się i udało mi się te budynki zasiedlić. Mimo – że jak mówiłam – były one w strasznym stanie, to dziś mieszkania tam są normalne. Na pewno bardziej normalne niż moje…

Nadal jest Pani właścicielką tych budynków?

Nie. Rozdałam te mieszkania. Może gdybym była właścicielem, byłoby mi łatwiej tym zarządzać. Wciąż myślałam jednak, co się stanie z tymi ludźmi, kiedy mnie zabraknie. Bałam się, że mimo moich intencji, ktoś im to zabierze. Dlatego dość szybko dałam akty darowizny, żeby już byli u siebie.

To czterdzieści rodzin, ale nie ustaje Pani w staraniach, by dać szansę tym, którzy tam jeszcze zostali.

Niestety, nie bardzo mam możliwości. Tam jest jeszcze dużo pustych mieszkań, ale one mają innych właścicieli i trzeba by je kupić. Nie są to drogie mieszkania, ale tylko dla tych, którzy mają pieniądze. Ja rozdałam wszystko. Z rozpędu nawet trochę za dużo (śmiech)…

?

Bo nie tylko tę rekompensatę, ale władowałam wszystkie jakieś oszczędności i dopóki mamusia mnie utrzymywała, to moja cała emerytura szła na remonty tam, a i teraz muszę sporą część oddawać, bo tam są różne jeszcze potrzeby. I telefony, i dojazdy, wciąż jeszcze coś do biblioteki kupuję, bo bibliotekę tam urządzamy, żeby można było trochę poczytać… Najgorsze jest to, że od trzech lat jestem niepełnosprawna. Najpierw zapalenie żył w nogach i kiepsko mi chodzić. Dwa lata temu lewa ręka mi nawaliła, potem prawa i… wszystko jest ciężkie teraz.

Wcześniej było łatwiej?

Jeśli chodzi o zdrowie, to zdecydowanie. Natomiast, jak napisałam w wydanych przez Koło Sybiraków w Bystrzycy Kłodzkiej wspomnieniach, ja nie jestem Zosią Samosią. Naprawdę szukałam pomocy wszędzie i z różnymi ludźmi próbowałam nawiązać kontakt, żeby mi coś pomogli. Bo przecież zdawałam sobie sprawę, że wszystkiego nie dam rady. Napisałam setki listów, rozmawiałam z prezesami i właścicielami różnych firm, szukając sponsorów. Bezskutecznie. Kiedy miałam już mieszkania dla moich przesiedleńców, poszłam do Związku Sybiraków we Wrocławiu i tam dowiedziałam się, że tak naprawdę to szkoda zachodu, poradzono mi, aby sprzedać budynki, które dostałam w ramach rekompensaty, a pieniądze przekazać na pomnik Zesłańcom Sybiru. Wrzuciłam wtedy na ten pomnik dwadzieścia złotych do skarbonki postawionej w siedzibie Związku i powiedziałam, że gdybym zapytała Teligów, których kości walają się na szlakach zesłańców, jaki woleliby pomnik: kupę betonu szpecącą plac, czy dom dla tych, którym udało się przeżyć, nie mam wątpliwości co by odpowiedzieli.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *