Z Jolantą Caputą, autorką bloga PrzepisyJoli.com oraz książki Moje najlepsze przepisy, rozmawia Anna Morawiecka
Anna Morawiecka: Skąd wzięło się u Ciebie zamiłowanie do gotowania?
Jolanta Caputa: To u nas rodzinna tradycja. Oboje rodzice uwielbiali dobrą kuchnię i oboje gotowali. Tato, który w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku prowadził restaurację, gotował lepiej, o co mama zawsze była trochę zazdrosna.
A Ty jako najstarsza córka…
Chciałam i próbowałam dorównać tacie. On mnie jednak zawsze bardzo krytykował i wpędzał w kompleksy. Bałam się przy nim gotować. Dopiero kiedy założyłam własną rodzinę, otworzyły się przede mną wielkie możliwości i zaczęliśmy gotować razem.
Mogłaś pokazać, co potrafisz, i nie byłaś krytykowana?
No właśnie. Uwielbiałam wielkie przyjęcia. Na imieniny czy urodziny zapraszaliśmy po trzydzieści osób. Z przyjemnością szykowałam jedzenie i zawsze wcześniej wiedziałam, jak stół powinien wyglądać. Miałam to precyzyjnie poukładane w głowie i jak czegoś nie udało mi się kupić, czułam ogromne niezadowolenie.
To były dosyć trudne czasy na organizację wykwintnych przyjęć, w czasach PRL-u brakowało w sklepach wszystkiego.
Tak, choć ja sobie świetnie radziłam. Mięso było na kartki, ale dzieci mało jadły, więc najczęściej mi go starczało. Kupowałam też mięso bez kartek.
Było strasznie drogie.
Ale ja kupowałam na przykład świńskie łby. Zapytasz pewnie, co z tego można zrobić?
Właśnie.
Obrać pięknie mięso z kości i kotletów mielonych nasmażyć (na łbie jest dużo mięsa, bardzo dużo). Z uszu i skóry można było zrobić salceson… na kościach ugotować zupę. Do tego kopytka czy kluseczki i nie było biedy.
To wróćmy jeszcze do czasów, kiedy gotowałaś z ojcem. Dlaczego Cię krytykował?
Bo wszystko robiłam nie tak, a ojciec był perfekcjonistą. Jaki on makaron robił, jak cieniutko go kroił. Nigdy mi się to nie udawało i nigdy już nie uda. Chociaż próbowałam…
Efekt?
Rozcięłam sobie palec… Tato lubił łączyć różne przyprawy, sam robił na przykład mąkę gryczaną i z niej przeróżne wypieki. Dziś wydaje się to naturalne, idziesz do sklepu i kupujesz mąkę, jaką chcesz. Ojciec miał tyle pomysłów i jego potrawy były proste, ale naprawdę bardzo smaczne.
A Ty jako pilna uczennica…
Wszystkiego starałam się od niego nauczyć. U nas w rodzinie była na przykład tradycja świniobicia. Smażyliśmy kotlety mielone, schaby, boczki i kaszankę. Wszystko to świetnie przyprawione, a potem pakowane w puszki i konserwowane.
W słoiki chyba?
Nie, wtedy w puszki. Niedaleko Wrocławia była taka fabryczka, gdzie kupowało się puszki i dekielki. Po dziadku mieliśmy w domu maszynkę do ich zamykania. Aby dobrze się trzymały, trzeba było je co najmniej trzy godziny gotować.
Przy chronicznym braku czasu przydałaby się taka umiejętność. Raz się poświęcić i potem tylko obiadki otwierać. Smacznie, szybko i zdrowo.
Teraz czasem robię słoiki, tak więc awaryjny obiad zawsze mam.
Zdradzisz przepis? Czy to jakaś rodzinna, ściśle tajna receptura?
Oczywiście, że zdradzę. Nie lubię tajemnic. Znam jedną panią, która powiedziała, że będzie prowadziła kulinarnego bloga, ale bez prawdziwych składników. To mija się przecież z celem i jest oszukiwaniem ludzi. Nie można tak robić. Moje wszystkie przepisy są sprawdzone i przetestowane. Wracając do mięsa: przyprawiam je solą, pieprzem, dodaję liść laurowy i ziele angielskie. To wszystko. Przyprawione powinno odstać godzinę i potem można już nakładać do słoików i pasteryzować.
Bez wody, bez niczego?
Oczywiście, mięso samo powinno puścić sok. I jest bardzo dobre. Jak ktoś lubi, można jeszcze dodać drobniutko pokrojony czosnek.
Takie rzeczy robił Twój tato w restauracji, a Ty razem z nim?
Nie. Ja tej restauracji nie pamiętam. Jeszcze zanim się urodziłam, restauracja została skonfiskowana przez komunistów. Takie to były czasy. Potem moich rodziców aresztowano. Zarzucano im działalność konspiracyjną i ukrywanie broni. Tak więc jestem dzieckiem urodzonym w więzieniu. Na dodatek w niedzielę i w czepku…
?
Kiedy aresztowali tatę, mama, która krótko potem też trafiła do więzienia, była ze mną w ciąży. Początkowo oboje siedzieli na Kleczkowskiej we Wrocławiu, potem tatusia wywieźli do Wronek. Został trzy razy skazany na karę śmierci. Na szczęście jednak udało mu się jej uniknąć. Pamiętam, że kiedy w 1957 roku wrócił z więzienia, nie wiedziałam, co za pan wszedł do domu. Nigdy wcześniej go nie widziałam, dziadek mnie trzymał na kolanach i powiedział: „To twój tato”. A ja nie bardzo chciałam, żeby jakiś obcy facet był nagle moim tatą. Z dziadkiem było mi całkiem dobrze… Potem zamieszkaliśmy razem.
A mama?
Mamę wypuścili, kiedy miałam dziewięć miesięcy. To też był jakiś cud. Oczywiście tego nie pamiętam, ale tak byłam wtedy przeziębiona i chora, że miałam na plecach i pod pachami same wrzody… Boże, ale dlaczego o tym rozmawiamy?
Bo to ciekawe…
Szef Ossolineum Adolf Juzwenko napisał na ten temat dwie książki. Nie pamiętam niestety ich tytułów. Powstały na podstawie rozmów z rodzicami, kiedy tato jeszcze żył, potem ja udostępniłam zdjęcia i inne pamiątki. Rodzice zostali zrehabilitowani dopiero w latach dziewięćdziesiątych XX wieku.
Skąd pochodzą rodzice?
Ze Wschodu, z Tarnopola. Tato nigdy się nie pogodził z tym, że musiał opuścić ojczyste strony. Tutaj zupełnie nie potrafił się odnaleźć. Wyobraź sobie, że dopiero kiedy 1989 roku nastała wolna Polska, on po raz pierwszy wyrobił sobie dowód osobisty. Wcześniej miał problemy, bo w rubryce „kraj urodzenia” niezmiennie pisał „Polska”, a nie „Związek Radziecki”, na którego terenie Tarnopol znalazł się po II wojnie światowej. Ojciec też przez całe życie uważał, że na Ziemiach Zachodnich jest tylko tymczasowo. Nigdy się tu nie zaaklimatyzował, zawsze „wyjeżdżał”, wracał w rodzinne strony, do ukochanego Tarnopola.
A pojechał tam jeszcze kiedyś?
Nie. Nigdy po wojnie tam nie był. Nie mówiłam ci jeszcze, że razem z ojcem zamknęli też jego brata. On niestety nie przeżył więzienia. Leży gdzieś tu na cmentarzu na Osobowicach. Do tej pory nie wiadomo, gdzie dokładnie. Drugi brat ojca był pilotem, też zginął w niewyjaśnionych okolicznościach.
Rodzice żyją?
Tatuś zmarł osiem lat temu. Miał 92 lata. Mama jest od niego o prawie dwadzieścia lat młodsza. W tym roku skończyła 82 lata. Bardzo jest jednak schorowana. Lata pięćdziesiąte odcisnęły na niej swoje piętno.
Jesteś jedynaczką?
Mam o osiem lat młodszą siostrę.
Czy miejsce urodzenia miało wpływ na Twoje życie?
Nie pamiętam, jak dowiedziałam się o tym, że urodziłam się w więzieniu. Strasznie się bałam, że jak wyjdzie to na jaw, będę szykanowana. Miałam jednak szczęście. Ludzie nie pytali. Dopiero kiedy wyrabiałam dowód osobisty, panie z urzędu stanu cywilnego, kiedy znalazły moją metrykę urodzenia, zaprosiły mnie na zaplecze i zapytały. Wystraszyłam się, że poniosę jakieś konsekwencje, ale z podniesioną głową odpowiedziałam, że wiem o miejscu swojego urodzenia. Panie wyraźnie odetchnęły z ulgą, że to nie one muszą mnie o tym fakcie poinformować. Szczerze powiem, że otwarcie zaczęłam o tym mówić dopiero po 1989 roku. Wcześniej miałam stres. Bałam się komentarzy typu „porządnych ludzi przecież nie zamykają…”.
To były czasy, kiedy przede wszystkim porządnych ludzi zamykali…
Prawda. Na szczęście one minęły, mam nadzieję, że bezpowrotnie.
Jak już minęły, to nie próbowaliście na mocy nowego prawa odzyskać skonfiskowanej restauracji?
Tato już nie chciał. On był taki, że zamykał za sobą drzwi i nigdy nie wracał. Był też perfekcjonistą i fantastycznym, jakby to dzisiaj powiedzieć, biznesmenem. Czego się nie dotknął, przynosiło zyski. Otworzył zakład krawiecki, po krótkim czasie przychodziła do niego szyć ubrania cała elita Wrocławia…
A Ciebie nie kusi?
Nie, już nie te lata (śmiech). Kiedyś bardzo chciałam. Zawsze marzyła mi się taka mała kafejka…
A teraz ?
Teraz, po przejściu na emeryturę, wystarcza mi prowadzenie bloga kulinarnego, gotowanie dla rodziny, spotkania z przyjaciółmi…
A przed emeryturą gdzie pracowałaś?
W jednym z wielkich wydawnictw, byłam ekspertem kulinarnym w trzech czasopismach. Kiedy osiągnęłam wiek emerytalny, powiedziałam sobie, że wreszcie odpocznę, odpoczywałam tak przez rok. Potem już mnie zaczynało nosić i dzieci namówiły mnie do założenia bloga: „Będziesz miała zajęcie”, mówiły. I rzeczywiście, na nadmiar czasu nie narzekam. Powyciągałam swoje przepisy, które od lat zbierałam, te, które są sprawdzone i smaczne. Mam nadzieję, że jeszcze się komuś przydadzą.
Czy aby dobrze gotować, wystarczy dobry przepis, czy poza przyprawami może jeszcze szczyptę duszy trzeba włożyć?
Oczywiście, że tak. Do gotowania, jak do kochania potrzeba serca. Jeśli go zabraknie, to jedzenie będzie niesmaczne.
I tak wróciłyśmy do gotowania.
Chciałabym, aby moje przepisy były inspiracją. Pokazuję w nich, co można zrobić z danych składników, reszta należy do czytelników.
Zbliżają się święta. Często by były wystawne, ludzie się zadłużają, biorą pożyczki, kredyty. Bo tradycja.
Tradycja jest ważna, ale by jej dotrzymać, wcale nie trzeba szaleć. Długi trzeba będzie kiedyś spłacić, a święta wcale nie muszą być drogie. Są może pracochłonne, ale to inna sprawa.
To na koniec jakiś przepis?
Oczywiście.