Z Marią Woś rozmawia Anna Morawiecka
Anna Morawiecka: Pani Mario, ze zdumieniem dowiedziałam się, że nie jest Pani wrocławianką z przekonania, za Wrocławiem Pani nie przepada, a jednocześnie współtworzy Pani historię tego miasta. Pani umiłowanie Lwowa jest tak wielkie?
Maria Woś: Tak, tak, nie mogę odżałować Lwowa. Po pierwsze tego, czym był w moim życiu osobistym, po drugie – czym był w kulturze polskiej. Często chodzę do Ossolineum. To miejsce, które najbardziej lubię we Wrocławiu. I tam się naprawdę czuję u siebie. Ale również tam tak strasznie ubolewam nad utratą mojego rodzinnego miasta. Kiedy biorę do ręki książki wydane we Lwowie, kiedy uświadamiam sobie, czym był Uniwersytet Jana Kazimierza, to po prostu serce mi pęka. Nigdy, nigdy nie odżałuję Lwowa. Jestem przekonana, że tam właśnie dostałam posag na całe życie. Gdyby nie moje dzieciństwo we Lwowie i ludzie, z którymi tam miałam szczęście się spotkać, byłabym zupełnie innym człowiekiem.
Przecież była Pani małą dziewczynką, kiedy razem z mamą i babcią musiałyście opuścić to miasto. Miała Pani tylko…
Dwanaście lat. Pani Anko, to jest dużo. Proszę pamiętać, że w czasie wojny dorasta się szybciej. To tak jak górnikom jeden rok za dwa lata pracy się liczy. Dzieciństwo wojenne to takie dzieciństwo, w którym się bardzo szybko musiało psychicznie, umysłowo rozwijać . Dlatego zwłaszcza te ostatnie trzy lata wojny i ostatnie lata tam spędzone były czasem szybkiego uczenia się Lwowa i dojrzewania do zrozumienia wielu rzeczy. Należałam do założonego przez świetną dziewczynę, Marysię Piskorzównę, chóru dziewczęcego u Dominikanów. I choć rozpiętość wiekowa jego uczestniczek była bardzo duża, to nie tylko śpiewać się tam uczyłyśmy, to było również bardzo intensywne wychowanie patriotyczne. Proszę sobie wyobrazić, że znałam ostatniego przeora Dominikanów, Ojca Sylwestra Palucha, który razem z transportem mienia zakonnego przewoził książki ossolińskie, powierzone mu osobiście przez profesora Gębarowicza. Potem już we Wrocławiu dowiedziałam się, że wszystkie te książki przepadły. Znałam również ostatnią Pannę Ksienię benedyktynek ormiańskich, która uczyła mnie muzyki. Kiedy Ormianki wyjechały ze Lwowa i przeniosły się na zachód, nie było rodzimych powołań, więc zdecydowały się zmienić obrządek na łaciński i dołączyć do sióstr benedyktynek rzymskich… Ktoś spośród przyjaciół zwrócił mi kiedyś uwagę, że należę do pokolenia, które miało szczęście spotykać tych ostatnich… „Ostatnich, co tak…” (jak w Panu Tadeuszu…). Ostatni przeor Dominikanów, ostatnia panna ksieni benedyktynek ormiańskich… Byłam też na ostatniej w lwowskim kościele Dominikanów mszy przed jego zamknięciem. To wszystko rzeczywiście może przerasta możliwości pojmowania dwunastoletniej dziewczynki, ale do tego się naprawdę momentalnie dorastało. Proszę sobie wyobrazić, że jest msza i wszyscy mają pełną świadomość, że zaraz po niej kościół zostanie zamknięty. Dominikanie już mają termin wyjazdu. Wszystko spakowane, zlikwidowane, skończone. Słuchałam tej mszy i w wyobraźni widziałam obraz Artura Grottgera Zamykanie kościołów (mama na Grottgerze uczyła mnie historii Polski). Na początku kazania ksiądz się rozpłakał i nie mógł mówić, zszedł z ambony. Kiedy msza zbliżała się ku końcowi i usłyszeliśmy zaśpiewane Ite, missa est („Idźcie ,ofiara spełniona”), organista nie mógł wydobyć głosu, żeby odpowiedzieć: Deo gratias… Msza się kończy, ksiądz wychodzi, a ludzie zostają. Nie wychodzą. Po kilku minutach wraca ksiądz, już bez liturgicznych szat i prosi, żeby ludzie opuszczali kościół. I nikt nie może się ruszyć…
Pani Mario, proszę nie płakać…
Sama pani rozumie, że jak człowiek w takich wydarzeniach uczestniczy, to musi szybko, czasem za szybko być dorosłym. To jest niezapomniane, nigdy nieopłakane i nigdy niedotęsknione…
Po wojnie wróciła Pani kiedyś do Lwowa?
Raz. Byłam na wycieczce zorganizowanej przez radio i telewizję. Pierwszy wieczór mieliśmy wolny. Więc ja prosto z hotelu, z placu Mariackiego, pobiegłam na plac Dominikański, stanęłam przed kościołem, piękną barokową olbrzymią bryłą. Martwo, głucho, czarno… Na drugi dzień się okazało, że tam właśnie trwa remont kapitalny po zniszczeniach, jakie się dokonały, odkąd kościół zamknięto, nota bene w stanie prawie nienaruszonym wojną, prawie idealnym (z wyjątkiem kopuły, która się nadpaliła podczas sowieckiego oblężenia w 1944 roku i została zreperowana własnoręcznie przez brata Wilhelma Paściaka, organistę, ostatniego organistę, szefa muzycznego naszego chóru, artystę z Bożej łaski, a jednocześnie „złota rączkę”), a potem tam był magazyn soli, która wyrządziła straszne szkody w murach budowli… Jeszcze później było tam muzeum ateizmu. Obok ulica Ormiańska, gdzie do panny ksieni chodziłam na lekcje muzyki. Stanęłam przed bramą, przez którą wchodziło się na dziedziniec, w obręb katedry i klasztoru, brama otwarta, pusto, czarno… A tu podchodzi do mnie facet i po rosyjsku pyta: do kogo się tak modlicie? – Nie modlę się, tylko patrzę – A co się tu wam tak podoba? – Wszystko, bo ja się tu urodziłam…
A skąd się tu wzięłam – dalej pyta. Mówię, że jestem z wycieczką. On na to, tonem grzecznym, ale stanowczym, że do hotelu mnie odprowadzi i rzeczywiście, odprowadził, poczekał jeszcze, czy przez recepcję przejdę, żeby się upewnić, że nie kłamię i mnie nie wyrzucą. Taki był mój pierwszy wieczór we Lwowie. Mieliśmy pecha, bo akurat przypadała trzydziesta rocznica „powrotu Lwowa do sowieckiej macierzy”…na ulicach stały olbrzymie plansze z datami: 1939-1969 (bolesna dla nas data 1939!) i reprodukcją znanego afisza, na którym ukraiński chłop w ludowej rubaszce rzuca się w ramiona sowieckiego żołnierza i całują się usta w usta… Okropność…
A teraz? Nie chciałaby Pani tam pojechać?
Chciałabym, ale jednocześnie się boję. Bo to ból taki…
Może warto spróbować?
Nie, ja już się chyba pożegnałam, ale nigdy nie zapomnę tej sceny jak wyjeżdżałyśmy. Ten moment opuszczania domu, kiedy siedziałam na pakach w ciężarowym samochodzie tyłem do kierunku jazdy i patrzyłam jak znika mi z oczu ten przepiękny kościół dominikański, a niebo było takie niebieskie… (to był czerwiec), patrzyłam na tę zieloną kopułę i myślałam, żeby tego nigdy, nigdy nie zapomnieć… I nie zapomniałam. Wie pani, czytałam niedawno w Ossolineum przemówienie inauguracyjne Ludwika Finkla, rektora uniwersytetu lwowskiego w roku akademickim 1911/12, czytałam też wygłoszone na pierwszym posiedzeniu Towarzystwa Naukowego w roku 1921 przemówienie Oswalda Balzera. Emanuje z nich taka miłość do Polski, taka duma i świadomość, że uniwersytet to jest takie miejsce, gdzie się nie tylko kształci, ale gdzie się tworzy elity. Nie tylko intelektualne, ale także moralne. To daje obraz tego, czym w kulturze polskiej, czym dla narodu polskiego był Uniwersytet Lwowski. Przed odzyskaniem Niepodległości i po…
Skończyła Pani jednak Uniwersytet we Wrocławiu, tu Pani pracowała w szkole, w radiu…
W radiu dalej pracuję. Felieton w każdy czwartek.
No właśnie, a życie osobiste? Bo od kiedy pamiętam, to Pani zawsze jest w radiu. Albo w studio, albo na montażu, albo w ferworze nagrania z mikrofonem w ręku. Zawsze Myszka Woś w biegu, zaaferowana jakąś audycją… to są moje najmilsze wspomnienia z radia…
(Śmiech!) Moje życie osobiste… hm, tu wyszłam za mąż, zresztą za chłopaka ze Lwowa (poznałam go oczywiście we Wrocławiu), plastyka, absolwenta wrocławskiej Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych – tak to się wówczas nazywało, tu urodziłam syna w szpitalu na Dyrekcyjnej, tu mój syn Maciek skończył szkołę i studia, został architektem… A ja przez całe życie, jak pani słusznie zauważyła, pracuję w radio. No tak! I to jest moje życie osobiste.
Syn mieszka we Wrocławiu?
Tak. On realizował we Wrocławiu i na Dolnym Śląsku budynki mieszkalne, biurowe, hotelowe, mnóstwo tego. Jego zawód jest także jego pasją. Dyplom zrobił z nagrodą Prezydenta Miasta. Jego córka, Joanna, też studiuje architekturę na Politechnice Wrocławskiej, dzięki której zresztą w tej chwili jest akurat na stypendium na Uniwersytecie w Lizbonie.
Z mężem się wprawdzie niegdyś rozstaliśmy, ale to on robił rysunki do mojej drugiej książki: Pomnieć, przypomnieć, zapomnieć, która wyszła w 2010 roku, jego rysunek jest na okładce, tak że to jest jak gdyby nasza wspólna książka dla naszego syna i wnuczki, i wszyscy tak to potraktowaliśmy. A wymyśliła to, zainspirowała nas nasza wspólna Przyjaciółka, Małgosia, taki dobry duch, i bardzo jej jestem za to wdzięczna. Wszyscy jesteśmy jej wdzięczni. To znaczy, byliśmy… Bo Mieczysław odszedł w zeszłym roku, leży na Bujwida, tak jak moja Mama i Babcia…
No właśnie. To z nimi pani tu przyjechała, z mamą i babcią…
Tak, moja mama była wspaniałą kobietą, bardzo ambitną, silną psychicznie, pracowitą, kochającą ludzi. Babcia też. Była niesłychanie barwna! Kiedyś, przy jakiejś okazji powiedziałam, że ja Mamie do pięt nigdy nie dorosnę, a na to świętej pamięci Myszka Hernasowa: słusznie, nawet gdybyś się zesrała kwiatem różanym… (śmiech), to po prostu przecudne! I to jest prawda. Mama była niezwykła. I gdyby nie ona, to i ja, i mój syn bylibyśmy pewnie całkiem inni… Zresztą ona Maćka traktowała jak swoje drugie dziecko…
Mama była lekarzem?
Nie, pielęgniarką. Bardzo chciała być lekarzem, ale nie zdążyła przed wojną, potem tu we Wrocławiu proponowano jej pójście na studia, ale ona wtedy powiedziała: nie, to już jest czas mojej córki… O tym, że tak powiedziała dowiedziałam się późno, byłam już dorosła. Podziwiałam ją za to. Ja bym się chyba nie zdobyła na takie wyrzeczenie. To była po prostu odpowiedzialność: ciężkie czasy, kwestia utrzymania… Mama była nadzwyczajna, pozwalała mi potem pracować tyle, ile chciałam, pozwoliła mi się rozwijać, cieszyła się moją pracą, akceptowała ją. Nawet kiedy już była chora i leżała, a ja powinnam była się nią opiekować znacznie bardziej niż to robiłam, to mama nie wymagała ode mnie niczego i pozwalała mi dalej pracować. Ona wiedziała, że jak odejdzie (proszę znowu wybaczyć moje łzy, ale przez całe życie bardzo byłam blisko z mamą związana), a ja zostanę, to właśnie moja praca mnie uratuje i pozwoli mi dalej żyć. I tak było…
A ojciec, on z Wami do Wrocławia nie przyjechał?
Mój ojciec, to też jest mój ból. Rodzice bardzo krótko byli ze sobą. Mama kochała go przez całe życie. Bardzo… Ale może to jemu zawdzięczam, że potrafię pisać… Bo pisał świetnie. Jego listy do Mamy to była naprawdę dobra proza. Barwna i błyskotliwa. Tylko że ja mu nic a nic nie wierzyłam. (Kiedyś to wszystko przeczytałam po kryjomu, ale gdy się potem mamie do tego przyznałam, spaliła to, niestety, bardzo żałuję, bo chętnie bym mimo wszystko do tego wróciła… przecież to właśnie moje korzenie…). Charakter też miał piękny. Charakter pisma, ma sie rozumieć…
A kim on był?
Skończył politechnikę w Brukseli, uczył języków obcych (znowu mi lecą łzy…).
Pani Mario… ojciec został we Lwowie?
Nie, nie wiem dokładnie. Siedział zdaje się w więzieniu w Przemyślu. Albo w Stanisławowie. Zginął prawdopodobnie, zamordowany, kiedy wycofywali się stamtąd Rosjanie… Mama długo szukała go po wojnie przez Czerwony Krzyż. Nie znalazła. Kiedyś mi się przyśnił. Rozmawiałam z nim, a on mówił, żebym już przestała o nim myśleć. Kiedy zapytałam go, gdzie jest jego grób, odpowiedział: nigdzie… Takie to nasze losy, taka historia.
Wróćmy do Wrocławia. Całe dorosłe życie spędziła Pani jednak tutaj. Kocha Pani to miasto?
Nie, nie mogę powiedzieć, że kocham. Nie, nie kocham. Przecież mnie tu po prostu siłą przywieziono. Z cudownego renesansowego i barokowego Lwowa w te gruzy! Czerwone niemieckie gruzy! Mogę jedynie powiedzieć o miejscach, które lubię we Wrocławiu. To – jak wcześniej mówiłam – Ossolineum, najlepiej mi w Czytelni Głównej. Bardzo mi się podoba Ostrów Tumski. Czuję się z nim osobiście związana. Bo na przykład w stanie wojennym pracowałam tam „Pod Czwórką”, w Arcybiskupim Komitecie Charytatywnym i pamiętam, że były to niesłychanie poruszające momenty. Duma i radość, że mogę uczestniczyć w tych wydarzeniach, że jestem po stronie tych, którzy mogą pomóc, że spotykam fantastycznych ludzi, którzy tej pomocy potrzebowali i tych, którzy jej na różne sposoby udzielali. Nigdy tego nie zapomnę. Na sam Ostrów Tumski patrzę jednak jak na arcydzieło architektury, urbanistyki. Czuję się jednocześnie jakbym patrzyła na obcego mężczyznę. Na ukochanego mojej koleżanki na przykład. Bo Lwów, to jest mój Ukochany. Miłość mego życia. A Wrocław, te piękne miejsca w tym mieście – jak cudzy kochanek.